Słyszeliście już o takich bułkach? Pojęcia nie mam czy takowe gdzieś już istnieją, ale moje w trakcie pieczenia zachowywały się właśnie jak takie małe wulkany z gorącą lawą więc nie sposób nazwać ich inaczej. Jeśli mam być szczera, to zamysł na nie był nieco inny. Zresztą kto obserwuje mnie na Instagramie ten wie, że bułki te, to tak naprawdę nieudane donaty z nadzieniem ;) Zamarzyło mi się zrobić takie wiecie, jak w tych wszystkich marketach. Puszyste, z nadzieniem w środku, oblane czekoladą i na życzenie Synów koniecznie obsypane kolorowymi posypkami. Różnica tylko taka, że nie chciałam smażonych w oleju, a pieczone... i chyba tutaj właśnie zaczęły się schody. No bo jak to wyciąć, żeby po wyrośnięciu nadal zachowały kształt i jak nadziać by nic nie wypłynęło...? Wydawać się mogło, że będzie pięknie, ale rzeczywistość zweryfikowała i ostudziła moje ambicje dość znacznie i ... szybko ;) Wystarczyło jakieś 8 minut w piekarniku by moim oczom ukazały się nie donaty, a bułki i to z wyciekającą lawą (czyt. dżemem) niemal z każdej jednej. Wyglądało to całkiem fajnie (niektórzy nawet pokusili się o bardziej anatomiczne nazwy jak cycek z wystającym sutkiem, co mnie osobiście bardzo rozbawiło), ale nie byłam przekonana co do publikacji, bo jednak to nie tak miało być. Finalnie zmieniłam Wam trochę sposób przygotowania (ja sklejałam dwa krążki z dziurką w środku), ale przepis wrzucam, bo i tak poszedł już w świat na prośbę kilku instagramowiczów. Ciasto jest puszyste, fajnie zachowuje świeżość, więc prawda jest taka, że jeśli nie chcecie się bawić w wycinanie, sklejanie itp... to przygotujcie zwykłe krążki, nałóżcie na środek dżem, sklejcie, uformujcie, a po upieczeniu zjedzcie ze smakiem!